Wakacje w PRL-u. Węgry były spełnieniem marzeń Polaków
Jednym z najważniejszych państw na mapie zagranicznych podróży Polaków w dobie socjalizmu, były Węgry. Wakacje nad Balatonem do dziś wspominane są z sentymentem. - Na campingu towarzystwo międzynarodowe. Pyszne tokaje, tańce, śpiewy do rana - luz blues i zabawa - opisuje węgierskie wakacje pani Jadwiga Kuźnicka z Gdańska.
Niektórzy już o tym zapomnieli, inni są zwyczajnie zbyt młodzi by pamiętać, ale sytuacja, w której zagraniczne wakacje są trudno dostępnym luksusem, nie zdarza się nam po raz pierwszy. Przed 1989 r. o takich wojażach mogliśmy tylko pomarzyć.
Wyjątek stanowiły "braterskie" państwa, stojące po właściwej stronie socjalistyczno-kapitalistycznej barykady. Wyjazdy do Czechosłowacji, NRD, Rumunii, Bułgarii czy Jugosławii za Gierka były już możliwe. Choć oczywiście zorganizowanie takie wyjazdu wymagało sporo zachodu.
Jednym z najważniejszych państw na mapie zagranicznych podróży Polaków w dobie socjalizmu, były oczywiście Węgry. Wakacje nad Balatonem do dziś wspominane są z sentymentem.
Trzy dekady później sytuacja, choć z innych przyczyn, wygląda podobnie. Tego lata o podróżach do większości państw na świecie będziemy musieli zapomnieć. Znów jednak mogą pojawić się wyjątki. Zgodnie z zapowiedzią wiceministra rozwoju do tych najbardziej prawdopodobnych należą kraje z Grupy Wyszehradzkiej, czyli między innymi PRL-owski hit - Węgry.
Zobacz też: Deserowy hit rodem z PRL-u
Lato nad węgierskim morzem
O wakacjach nad Balatonem słuchałam od dziecka. Wprawdzie dzięki wujkowi marynarzowi, moje podróżnicze marzenia sięgały znacznie dalej, jednak w latach 80. wydawały się zupełnie nierealistyczne. Balaton zdawał się być bardziej dostępny. Znajomi znajomych bywali, opowiadali, pokazywali zdjęcia, wysyłali pocztówki. Ja marzyłam.
Od razu się przyznam, że pierwszy raz węgierskie jezioro zobaczyłam na własne oczy dopiero w 2005 r. I mnie rozczarowało. Wiało, padało, było zimno i zupełnie "niewakacyjnie".
Na szczęście kilka lat później, gdy znów trafiłam nad Balaton mogłam się przekonać, że przy pięknej pogodzie, to miejsce faktycznie jest jakby stworzone do wakacji rodem z PRL-u. Gigantyczne ciepłe jezioro, rodziny z dziećmi, pikniki, namioty, zjeżdżalnie. Prawdziwe, rodzinne wakacje - beztroskie, leniwe, wypełnione śmiechem, zabawą i wspólnie spędzonym czasem. Tam jest wszystko to, o czym kiedyś marzyliśmy, a jednocześnie to czego teraz - w trudnym 2020 r. - chyba najbardziej potrzebujemy.
Nie tylko Balaton
W dzieciństwie nie udało mi się spełnić marzenia o wyjeździe na Węgry. Było to tym bardziej dotkliwe, że mojemu bratu już tak. Był sześć lat starszy i załapał się na zagraniczne kolonie z zakładu pracy. Ja, jako "młodszak", pojechałam do Swarzędza, zwiedzać fabryki mebli i świetnie się bawić z rówieśnikami. Wyjazd na pewno był udany, ale myśl, że w tym czasie mój brat spędza trzy tygodnie na Węgrzech, budziła ogromną zazdrość. A potem jeszcze te opowieści…
- To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd. Mogłem mieć jakieś 15 lat i byłem niesamowicie podekscytowany - wspomina Marcin Bukowski. - Dziś nawet do końca nie pamiętam gdzie byliśmy. Na pewno gdzieś w okolicach Miszkolca, bo tam jeździliśmy na baseny. Te baseny i wrażenie jakie wtedy na mnie zrobiły, pamiętam do dziś. To była absolutna rewelacja. Samo miasto też zachwycało. Nawet nie tyle architekturą, choć ta też robiła wrażenie, a takim światowym powiewem. Spotkaliśmy tam ludzi z całego świata, co krok w ucho wpadał inny język. To było dla nas wielkie "wow" - dodaje.
Czym jeszcze urzekły nastoletnich obozowiczów z Polski Węgry? - Niby też kraj socjalistyczny, ale w porównaniu do Polski oferujący znacznie więcej wszelkich dóbr, wówczas u nas absolutnie deficytowych. Do tej pory pamiętam automaty z napojami - co za powiew nowoczesności - wspomina Marcin. - Wrzucało się jakieś groszaki i wypadały rozmaite napoje, także te o niewielkiej zawartości alkoholu. Hitem była taka właśnie niskoprocentowa oranżada, którą namiętnie kupowaliśmy, oczywiście nie całkiem legalnie (śmiech).
Słucham jak opowiada i już wiem, że dopiero się rozkręca. - Tym, z czym już zawsze będą kojarzyły mi się węgierskie wakacje, są ciemne okulary Sylvestra Stallone. Takie jakie nosił w filmie "Cobra", i które każdy chłopak pragnął mieć. I na Węgrzech one były. Były wszędzie. Dostępne za niewielkie pieniądze, na każdym straganie. Te okulary to była taka kropka nad i, wisienka na wakacyjnym torcie. Jesteśmy za granicą, pluskamy się w niesamowitych basenach termalnych, pijemy napoje z automatu i zadajemy szyku w okularach Stallone’a. Węgry - wielki świat - wzdycha na myśl o tym wspomnieniu.
Dacią na Wyspę Świętej Małgorzaty
Wakacje w PRL-u możliwe były albo z Orbisem albo pojazdem własnym. Latali tylko krezusi. Ci, których opowieści miałam okazję wysłuchiwać, podróżowali własnym transportem, co zwykle było atrakcją samą w sobie. Doskonale pamiętam, jak moi rodzice pakowali dużego fiata (szczyt luksusu), doczepiali do niego nasze wakacyjne m4, czyli przyczepę Niewiadów N126 i ruszali na podbój Jugosławii.
Jadwiga Kuźnicka z Gdańska w zagraniczną podróż na Węgry ruszyła stylową dacią. - To było… jakoś w latach 70. W każdym razie ja jeszcze byłam panną, mąż kawalerem - wspomina dziś szczęśliwa babcia trojga wnucząt. - Nowym samochodem mojego przyszłego męża, cudowną dacią, ruszyliśmy w podróż w nieznane. Jazda trwała wieki, drogi wąskie i często dziurawe, w samochodzie gorąco… Ale było wspaniale. Pamiętam te wakacje jako pasmo zabawy, śpiewu i zakupów. Nie na handel, ale takich dla siebie. W porównaniu do tego co można było dostać w polskich sklepach, tam był prawdziwy raj - opowiada pani Jadwiga.
Zgodnie z planem przyszli państwo Kuźniccy jechali nad Balaton. Po drodze plan się jednak zmienił. - Zachwyciliśmy się Tokajem i zabawiliśmy tam zbyt długo - wspomina ze śmiechem. - Dobrze, że do Budapesztu dojechaliśmy - dodaje.
Budapeszt zachwycił. - Miasto piękne, wspaniała architektura, sklepy… Przede wszystkim jednak pamiętam cały dzień, który spędziliśmy na Wyspie Świętej Małgorzaty. Nigdy nie zapomnę tych basenów. Kiedy w końcu wyszliśmy z wody i wróciliśmy do samochodu, okazało się, że czeka już na nas milicja. Jakoś przegapiliśmy, że na wyspie nie wolno parkować, ale na szczęście sprawdziło się przysłowie, że Polak i Węgier to dwa bratanki… i udało nam się przekonać władzę, że upomnienie ustne zupełnie wystarczy - opowiada Jadwiga Kuźnicka. - Budapeszt zrobił na nas ogromne wrażenie, ale z największym sentymentem wspominam te dni, które spędziliśmy w Tokaju - dodaje rozmarzona.
Hipisowskie lato w Tokaju
Jakieś 35 lat później, gdzieś niedaleko granicy węgiersko-ukraińskiej też doświadczyłam węgierskiego braterstwa. Jechaliśmy z mężem samochodem. Powoli, przepisowo, zachwycając się widokami za oknem. Pusta droga. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się służba celna czy graniczna - nie pamiętam.
Umundurowani panowie grzecznie się przywitali i poprosili, żeby otworzyć bagażnik. Otwieramy. Rzucają okiem na plecaki, namiot i inne turystyczne sprzęty. - A wino gdzie? - pytają w końcu, po pobieżnej kontroli. - Nie mamy wina - odpowiadamy zgodnie z prawdą. - Jak to, przecież jesteście w Tokaju? - mówi autentycznie zaskoczony strażnik.
Po krótkiej wymianie zdań i zapewnieniu z naszej strony, że dopiero wjechaliśmy do winnej krainy i oczywiście planujemy odwiedzić winnice i dokonać zakupów, panowie z uśmiechem i kilkoma wskazówkami, gdzie koniecznie powinniśmy pojechać, życzą nam szerokiej drogi.
Ale wróćmy do PRL-u. - W Tokaju mieszkaliśmy na campingu nad Cisą - opowiada Jadwiga Kuźnicka. - Oczywiście pod namiotem. Mimo to stylowi. Mąż z długimi włosami, w kolorowej koszuli, ja w pięknych butach na bardzo wysokim koturnie. Polscy hipisi lat 70. Wreszcie w odpowiedniej scenerii. Malownicze winnice, porośnięte mchem budynki, omszałe beczki, z których leje się wino. Na campingu towarzystwo międzynarodowe. Szybko złapaliśmy kontakt z grupą Węgrów. Pyszne tokaje, tańce, śpiewy do rana - luz blues i zabawa - opisuje węgierskie wakacje pani Jadwiga.
Choć od podróży do Tokaju minęło wiele lat, niektóre wspomnienia nigdy się nie zatarły. - Smak zupy rybnej - najlepszej jaką jadłam w życiu. Była tak ostra, że zamawialiśmy do niej dzban wody do popijania, ale aromat był wyborny. Moje kubki smakowe wciąż go pamiętają - żartuje.
Mimo ogromnego sentymentu Jadwiga Kuźnicka nigdy do Tokaju nie wróciła. - Pamiętam, że jeszcze na tym campingu obiecywaliśmy sobie, że przyjedziemy tu znowu. W tej intencji włożyliśmy nawet do Cisy butelkę wina - pełną, zakorkowaną. Żeby się schłodziła i czekała na nas, gdy wrócimy - opowiada. - Do tej pory jakoś się nie udało. Może czas w końcu to nadrobić?
Zdjęcia: Fortepan, PAP, Getty Images. Fortepan to węgierska internetowa biblioteka zdjęć. Fotografie zostały udostępnione założycielom strony przez rodziny ich twórców na zasadach licencji Creative Commons, w innych przypadkach prawa autorskie wygasły wiele lat temu.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl