LudzieAsia i Edi Pyrek: Światy równoległe

Asia i Edi Pyrek: Światy równoległe

Autorzy odbyli sześciomiesięczną podróż prawie dookoła świata. W ciągu pół roku przejechali USA, spalili Człowieka na Burning Manie, szukając Ścieżek Śpiewu przecięli Australię, popłynęli na Wyspę Wielkanocną, szukali Patagonów w Patagonii, dotarli na Machu Picchu i poznali fawele w Rio.

Asia i Edi Pyrek: Światy równoległe
Źródło zdjęć: © Wydawnictwo National Geographic

11.09.2012 | aktual.: 10.05.2013 10:04

Autorzy odbyli sześciomiesięczną podróż prawie dookoła świata. W ciągu pół roku przejechali USA, spalili Człowieka na Burning Manie, szukając Ścieżek Śpiewu przecięli Australię, popłynęli na Wyspę Wielkanocną, szukali Patagonów w Patagonii, dotarli na Machu Picchu i poznali fawele w Rio.

Kenara jest ogródek oraz lekko skręcona i zwężająca się w górę drabina. Rzeźba. Identyczna jak ta, która stała na lotnisku O’Hare.Wewnątrz wystawa obrazów Kenara, a potem duża, pusta sala (na ścianach wiszą tylko witraże z jakiegoś starego i dawno nieistniejącego kościoła), a pośrodku, wbijająca się w niebo, z drewnianymi schodami, tkwi kościelna ambona. W swojej idei identyczna jak kopia Jakubowej drabiny z dachu loftu. Może po prostu chodzi o to, że Kenar wierzy, iż życie to ciągła wspinaczka. Wchodzenie w górę. Kłócenie się z Bogiem. Aniołami. Sięganie coraz dalej. Z lękiem Ikara, że pewnego dnia znajdzie się za blisko słońca, a ono roztopi wosk i Ikar upadnie. Czasami Kenar wchodzi na ambonę i mówi o sztuce. Bo sztuka jest kawałkiem Boga na ziemi. A artysta jest kapłanem. Więc sztuka jest po to, by zachęcała do pracy, a praca, by się zmartwychwstało. Sztuka zmienia świat. Artysta jest więc kimś, kto na swój ludzki, powtarzalny i niedoskonały sposób odprawia tajemnicze gesty kreacji. Ale tworząc,
niszczymy. Bo artysta musi najpierw zakwestionować istniejący świat. Odrzucić to, co jest. Przecedzić przez swoją wrażliwość i swoje widzenie. A artysta to także ten, który potrafi wyczuć wibrowanie świata. Bo Ziemia ciągle coś mówi, czasami szepcze, a czasami krzyczy. Mistycy, święci i artyści mogą niekiedy usłyszeć i rozumieć głos świata. Nieraz po prostu dostrajają się do tego, co się dzieje. I wtedy mówi się, że są prowadzeni. W 1928 roku z Częstochowy do Chicago dotarło dwóch braci. Leonard i Filip Czyż. Na miejscu czekał na nich ojciec, który jako stolarz zajmował się rozbudową Chicago i przemycał wódkę dla Ala Capone. Chłopcy zaczęli pomagać ojcu.

Bardziej przy przemycaniu niż przy zbijaniu półek na książki. Powoli zaczęli też rozwijać swój pierwszy poważny biznes. Kupowali sklepy monopolowe i zamieniali je na nocne kluby. W 1947 roku pojawiła się możliwość zakupu firmy płytowej Aristocrat. Bracia kupili firmę i zmienili jej nazwę na Chess Records. Czyżowie zatrudnili jako łowcę talentów czarnego Sammy’ego Goldberga, który przyprowadził im Muddy’ego Watersa, przedstawiciela chicagowskiego bluesa. W krótkim czasie Waters okazał się gwiazdą, która narzuciła światu swoje rozumienie bluesa i innych gatunków muzyki.

– W drugiej klasie liceum w Jarosławcu miałem nauczyciela Stanisława Kucia – mówi Kenar. – I on przyłapał mnie, jak na wagarach coś tam malowałem. I tylko zapytał, co to jest. A potem po prostu słuchał. On pierwszy pokazał mi, że trzeba robić swoje. Muzyka czarnych z Południa wyszła z getta. Płyty z wytwórni braci Czyż zaczęli kupować także biali. Potem do Aristocrat zaczęli dołączać Etta James, Chuck Berry, Bo Diddley oraz John Lee Hooker. I gdyby nie Chess Records to prawdopodobnie nie byłoby ani światowej kariery bluesa, ani Rolling Stonesów.

W 1960 roku Mick Jagger jechał na zajęcia do London School of Economics. Wiózł ze sobą płytę Watersa wydaną przez braci Czyż. Na stacji Dartford spotkał Keitha Richardsa. Zaczęli rozmawiać. Pretekstem do rozmowy była płyta. Chłopcy postanowili założyć zespół grający rockową odmianę chicagowskiego bluesa. A kiedy w 1962 roku dziennikarz z magazynu „Jazz News” zapytał ich o nazwę zespołu, to Brian Jones zobaczył leżącą na ziemi płytę Watersa z piosenką „Rolling Stone”. Na tej płycie na bębnie grał Leonard Czyż. Brian Jones powiedział więc, że nazywają się The Rolling Stones.

Dwa lata później w czasie swojej pierwszej amerykańskiej trasy Stonesi przyjechali do Chicago, żeby nagrać w Chess Records kilka swoich nowych kawałków. Przywitali ich bracia Czyż. Cały czas przy nagraniu był z nimi Muddy Waters.

NOWY JORK 1. ELLIS ISLAND
Kiedy Adam zjadł rajskie jabłko, nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji swojego zachowania. W ramach kary Jahwe skazał go na emigrację. Niektórzy twierdzą, że potoczna nazwa Nowego Jorku, Wielkie Jabłko, wywodzi się właśnie od tego rajskiego jabłka, za którego konsumpcję tak drogo zapłacił Adam. Dla wielu pierwszych emigrantów przypływających do Ameryki Nowy Jork (ze swoją wbijającą się w niebo Statuą Wolności i z podłużnymi budynkami wyspy emigrantów Ellis Island) był symboliczną bramą do raju. Emigranci rozpoczynali swoją drogę do raju od Ellis Island. To tutaj przybijały statki z Europy. Ta wyspa była więc odpowiednikiem czyśćca. Lekarze badali, policjanci pytali, a urzędnicy sprawdzali, czy możesz wejść do raju. Tutaj każdy miał szanse zmienić swoje życie. Zmienić przeszłość. Zapomnieć o tym, kim był. Od tego momentu każdy mógł być tym, kim chciał. Na tej wyspie wielu z emigrantów dostawało nowe nazwiska, nowe historie. Tutaj mogłeś od nowa się nazwać, stworzyć, zbudować. Niektórzy chętnie korzystali z
możliwości zniknięcia. Czasami idea nieistnienia jest naprawdę kusząca. Jeszcze inni, jak umarły ziemi, kurczowo trzymali się ostatnich kawałków przeszłości. Skrawków historii, rzeczy, pamiątek. Ci ostatni nie potrafili określić się przez to, co będzie, ale ciągle widzieli siebie przez to, kim byli w starym kraju. Główna sala muzeum jest pusta i przestronna. Po bokach wiszą amerykańskie flagi. Wyżej na antresoli widać przechodzących ludzi. Odwiedzają kolejne pokoje z pamiątkami po swoich przodkach. Przy końcu sali (sala jest prostokątna, więc przy jednym z krótszych boków) stoi drewniany pulpit. Na nim reprint rejestru emigrantów. Zacząłem szukać siebie. Dnia 14 lipca 1923 roku na Ellis Island przypłynął z Hawru Edward Pyrek. Statek nazywał się Paris. Zabierał na pokład 1174 pasażerów.

Budowę statku rozpoczęto w 1913 roku, ale I wojna opóźniła budowę. Statek poszedł na żyletki w 1947 roku. Edward Pyrek, zgodnie z emigracyjnymi rejestrami, nie był ani anarchistą, ani poligamistą. Za bilety zapłacili rodzice. Miał 4 lata, 3 stopy i 8 cali wzrostu, brązowe oczy i brązowe włosy. Jechał na zaproszenie kuzyna Wojciecha Czernika z Chicago. Kuzyn mieszkał przy Oakland Street 2II4. Myślę, że kuzyn był jakimś „słupem” opłaconym z Polski, bo jego nazwisko jako zapraszającego podało jeszcze 7 innych osób. Po kilku latach zaczęli na Edwarda mówić Eddie. Edi Pyrek. Prawie 90 lat temu moje młodsze i żyjące w innym świecie alter ego dotarło do Ameryki. Według jeszcze innych dokumentów (wygrzebanych w archiwach mormonów w Salt Lake City) po 6 latach Edward Pyrek przeniósł się z Chicago do Kansas (skąd pochodziła Dorotka, ta od czarnoksiężnika z Oz), ale potem zaginął po nim ślad. Wszyscy jesteśmy emigrantami.

Mój imiennik prawdopodobnie pochodził z Mazur (jakiś czas temu w jednym z mazurskich kościołów znalazłem tablicę pamiątkową poświęconą wójtowi o nazwisku Pyrek), jego rodzice musieli pozbyć się wszystkiego, żeby tutaj przybyć. Pieniędzy ze sprzedanej krowy i ojcowizny starczyło jedynie na bilety w klasie trzeciej. Kilka tygodni na statku, szkorbut, niezanikający nigdy smród wymiocin i strachu, i kapusty, i ogarków świec. Zapach wydawał się wżerać w deski statku. Do tego wąskie i upakowane jeden koło drugiego hamaki dla pasażerów. Podłogi i pokład statku zapakowany całym dobytkiem. Mały Edward musiał tego nienawidzić.Jestem ciekaw, czy pozwolili mu zabrać jakąś ulubioną zabawkę? Kiedy statki dobijały do kei Ellis Island, chłopi z mazowieckiego i spod Olsztyna trzymali w rękach zapocone i pogięte obrazki z Czarną Madonną (czasami Madonna była tak mocno ściskana, że tylko wyobraźnia pozwalała zobaczyć na tych landszaftach twarz Matki Boga).

Górnicy z zagłębia Ruhry przywieźli tutaj swoje diabły, które na Starym Kontynencie zamieszkiwały kopalnie. Wygłodniali chłopi z irlandzkiego Cork, którzy w swoim bagażu oprócz surdutów i onuc, i przepisów na ziemniaczaną whisky, zabrali ze sobą głęboko schowaną wiarę w elfy, wróżki i w latających druidów. Każdy emigrant przywoził tutaj nie tylko materialne, dotykalne pamiątki, ale przede wszystkim swoje marzenia i nadzieje. Swoją wizję świata. Sądzili, że tutaj, na tej nowej ziemi, sprawdzą się im stare narzędzia, nawyki, zwyczaje. Ellis Island nie oferowała wiele emigrantom. Kiepskie jedzenie, zapchane sypialnie, pogardę i niepewność. Tutejsi święci Piotrowie nie byli więc tacy święci. Usiadłem na ławce w jednej z muzealnych sal. Patrzyłem na scenografię zrobioną ze starych walizek, koszy. Na zdjęcia ludzi o śmiesznych ubraniach i przerażonych twarzach. Tam nie było wiele nadziei. Raczej strach przed nieznanym. Amerykański raj brzmiał dobrze na prospektach, ale gorzej było w rzeczywistości. W salach
wystawowych widać pamiątki po emigrantach oraz listy rzeczy, które ze sobą zabrali z kraju.

Kołdry, obrusy, puchowe poduszki, obrazki z Matką Boską, sztućce, orły w koronach, talerze ze scenami z polowań na jelenie i mityczne tury. Kubki – drewniane, niektóre robione z brzozy. Kufle z metalową, fantazyjną przykrywką (jakbym się pochylił, to pewnie jeszcze poczułbym zapach jakiegoś niemieckiego piwa). Te wszystkie drobne rzeczy, które w Starym Kraju były niezauważalne, tutaj, na obczyźnie, nabrały symbolicznego znaczenia. Stały się czymś specjalnym, ważnym, niepowtarzalnym. Fragmentem nieba. Noże kuchenne, myśliwskie i scyzoryki z ostrzem zjedzonym do połowy przez częste używanie i ostrzenie. Siekiery. Siekiera lub łopata mogą być przyjacielem. Szczególnie wtedy, kiedy jest jedyną znaną mi rzeczą. Siekiera, która przez lata karmiła mnie i moje dzieci, nie jest zwykłym narzędziem, ale kawałkiem mojego ciała. Moją trzecią ręką, a jej utrata oznacza fantomowe bóle w nieistniejącej siekierze. Haftowane przepaski, marszczone wiejskie suknie, czarne, powycierane na łokciach surduty, postrzępione koszule.
Trochę rzeczy przypadkowych, a trochę przemyślanych. Czy potrzebna jest więc miska, koc czy też zdjęcie rodziców (wyprostowani, sztywni, wpatrzeni w niewidoczny obiektyw aparatu, za ich plecami widać namalowane na ścianie fotograficznego atelier połamane greckie kolumny. W tej romantycznej wizji nieistniejącego świata wyglądają martwo. Tak jakby aparat naprawdę zabierał dusze i zostawiał wydmuszki ciał)? Czy może bardziej przyda mi się koszulka od chrztu najstarszego z synów? A może jednak najważniejszy będzie złoty pieniążek od babci zaszyty w podszewkę marynarki? Bo przecież nikt nie wie, jak się przygotować do nieznanego.

3. STATUA WOLNOŚCI
To miejsce było fizyczną manifestacją idei. Potężna, pokryta miedzianą blachą kobieta z pochodnią i tablicą z wyrytą na niej datą uzyskania przez Amerykę niepodległości. Owa kobieta jest jednak nie tylko symbolem wolności (podobno rzeźbiarza zainspirowała Wolność wiodąca lud na barykady z obrazu Eugène’a Delacroix), ale jest także obrazem problemów emocjonalno-seksualnych rzeźbiarza Frédérica Auguste’a Bartholdiego. Ten posąg ma twarz jego matki. I nie jest to hipisowska Mama Wolność rozrzucająca wszędzie kwiaty i LSD, ale stateczna, zdecydowana i nawołująca do posłuchu Matka Wolność, która ciągle gada o odpowiedzialności i pyta się jak nawiedziona „Czy posprzątałeś w pokoju?”. Ale pies jest pogrzebany gdzie indziej. Po pierwsze, ubranie.Na obrazie Wolność prowadząca lud na barykady kobieta prowadząca za sobą lud ma nagą pierś i rozerwaną na piersi białą suknię, rozwiane włosy i lekkie szaleństwo w oczach. Nie można się temu dziwić, bo to była francuska Wolność. Więc także francuska pierś nikogo nie dziwi.
Jest ona fragmentem francuskiej tradycji – obok bagietki, wina i kasztanów na placu Pigalle. Ciało amerykańskiej Wolności jest obleczone w miedzianą sukienkę, która z czasem pośniedziała i nabrała szlachetnej patyny, ciało statuy nie jest więc tak kuszące jak to wolności z francuskiej rewolucji, ale niesie w sobie obietnicę. Może zresztą chodzić o rozmiary – pierś Wolności na obrazie ma może parę centymetrów, a pierś statuy ma kilka metrów. Obwodu. W cieniu sutka mogły więc rozbić swoje obozowisko przedszkolaki. Uważny obserwator bez problemu dostrzeże w posągu rozrzucone w strategicznych punktach odpowiednie krągłości i zapowiedzi tego, co byśmy zobaczyli, gdybyśmy zsunęli z Wolności tę miedzianą sukienkę. Po drugie, modelka. Na modelkę rzeźbiarz wybrał swoją kochankę. I w ten sposób na kilka lat przed Freudem, który wynalazł kompleksy i problemy seksualne, Bartholdi stworzył seksualną hybrydę własnej matki i kochanki. I nazwał ją Wolnością, a dokładniej Statuą Wolności. Freud nazwał to Kompleksem Edypa.
Łażący dookoła statuy turyści robią zdjęcia największemu Kompleksowi Edypa w miedzi.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)