Najbrzydsza stolica w Azji? Deficyt chodników to najmniejszy problem
Są miasta, do których chce się wracać, i inne, budzące wręcz przeciwne uczucia. Stolica Indonezji, kraju wybitnego pod względem przyrodniczym i kulturowym, należy niestety do drugiej z tych kategorii. Chaos? Też, ale to za mało powiedziane. Korki, spaliny z rur wydechowych, brak chodników, podejrzane postacie w bocznych alejkach, rozpadające się slumsy nad brzegiem morza - to miasto wystawia cierpliwość podróżnych na próbę.
05.05.2022 | aktual.: 05.05.2022 15:18
Niemal wszystkie duże ośrodki Azji to rozległe organizmy urbanistyczne, które albo kocha się od pierwszego wejrzenia, albo nie cierpi już na zawsze. Nie wszystkie z nich są kompletnym rozgardiaszem, a jeśli już, to bronią się detalami dodającymi uroku.
Dżakarta ma się czego wstydzić
Bangkok na pierwszy rzut oka nie grzeszy ładem. Mimo duchoty i dezorganizacji ruchu ulicznego łatwo jednak ulec urokowi stoisk ulicznych serwujących pad thai, neonów Chinatown czy świątyń i pałaców królewskich starego miasta.
Hanoi? Wieczny smog generowany przez morze skuterów. Ale jak tu nie kochać jego jezior i parków, które wieczorami zamieniają się w miejsca ćwiczeń na świeżym powietrzu i spotkań towarzyskich?
Z tego punktu widzenia Dżakarta niewiele ma na swoją obronę. Pozostałości dawnych holenderskich zabudowań, które mogłyby stanowić chlubę starówki, w większości sypią się w oczach. Pomniki i bardziej współczesne atrakcje też jakoś nie wyszły włodarzom stolicy.
Najlepszym tego przykładem jest zdobiący centrum monument żartobliwie nazywany "ostatnią erekcją Sukarno", byłego prezydenta Indonezji. Co tu począć? Zburzyć i zbudować od nowa się przecież nie da.
Gdzie te chodniki?
Dżakarta to największa metropolia południowo wschodniej Azji – jej populacja zbliża się do 35 mln mieszkańców! To dwukrotność zaludnienia wspomnianego Bangkoku, a sześć razy więcej w porównaniu z pobliskim Singapurem. Ba, to niemal cała ludność Polski upchnięta na nieporównywalnie mniejszym terenie.
Te proporcje są trudne do wyobrażenia dla osób, które nigdy nie miały styczności z Azją. W ostatnich dekadach duże miasta rozwijały się tu nieproporcjonalnie szybko, wchłaniając mieszkańców prowincji i obszarów wiejskich. Dla wielu migrantów taka przeprowadzka była jedyną sensowną opcją znalezienia pracy i podniesienia standardu życia. Brakowało czasu, żeby kreślić rozsądne plany urbanistyczne, panowała (a w wielu miastach panuje do dziś) budowlana samowola. W efekcie rozwijały się ośrodki kalekie, zaspokajające co prawda podstawowe potrzeby, jednak nieprzyjazne do życia
Do takich miast należy Dżakarta. To, co najbardziej uderza podczas krótkiej wizyty w tej metropolii, to deficyt chodników. Stolica Indonezji jest "nieprzechadzalna", także przez duże odległości z punktu A do B. W wielu azjatyckich miastach chodników po prostu nie widać, gdyż są zastawione dziesiątkami kubłów, pojazdów czy stoisk oferujących mydło i powidło. W Dżakarcie brakuje ich fizycznie, jakby jakiś projektant chciał sobie zrobić z mieszkańców głupi żart. Nie ma jak chodzić? Potrzeba zatem więcej taksówek i motocykli, a dla nich jeszcze szerszych ulic i arterii. Cierpią mieszkańcy, choć czasem nawet nie zdają sobie z tego sprawy
Wąż na talerz, gołąb do zabawy
W tym średnio przyjaznym środowisku niewiele może już zdziwić. Weźmy choćby kreatywność dzieciaków w wymyślaniu sobie aktywności. Boisk i placów zabaw jest jak na lekarstwo, a rodziców nie stać na wymyślne zabawki. W efekcie kończy się to krzywdą zwierząt, bo znudzone małolaty z nadmorskich slumsów do gier wykorzystują... gołębie. Delikatnie podcinają im skrzydła, a następnie z impetem wyrzucają w powietrze, obstawiając który "zaleci" dalej.
Portowe slumsy to osobliwe dzielnice. Jak na dystrykty biedy ich lokalizacja jest wręcz luksusowa, w samym centrum metropolii. Z tego powodu znikają z mapy, zastępowane przez biura, apartamentowce i domki dla klasy średniej. Te nadmorskie tereny to wybawienie z jeszcze jednego powodu. Mając okno skierowane ku wodzie, można tu nacieszyć się względnie świeżym powietrzem, towarem deficytowym w Dżakarcie.
Turyści nie są tu często widziani, to też wzbudzają zainteresowanie. Miejscowi wychodzą z okrytych blachą falistą domków, ale raczej patrzą niż próbują zagadywać. Niektórzy zgadzają się na zdjęcie, także ci o podejrzanej aparycji. Twarz w całości pokryta tatuażami w takich miejscach nadal oznacza jedno: powiązania z półświatkiem gangsterskim.
Kiedy słońce chowa się za horyzont, a pojazdy włączają światła mijania, najlepiej można dostrzec generowany przez nie smog. Gęsta chmura podrażniających gardło cząsteczek wiruje w świetle reflektorów. Maseczki noszono tu na długo przed pandemią COVID-19.
Na skraju ulic rozkładane są stoiska z jedzeniem i rozpalane żelazne ruszty. Większość sprzedawców będzie przyrządzała satay, małe mięsne szaszłyki pakowane po 10 sztuk w gazetę i polane gęstym sosem orzechowym.
Tuż obok stoją klatki, których zawartości nie zdążyła jeszcze oświetlić żarząca się lampa uliczna. Podchodzę i zaglądam: w środku wiją się dziesiątki węży. Dopiero teraz dostrzegam, że noże w rękach ulicznych szefów kuchni zwinnie obrabiają ich śliskie cielska. Nie skorzystam, ale zrobiło się na tyle mrocznie (dosłownie i w przenośni), by zakończyć dżakarckie spacery. Jutro inaczej nie będzie, ale na szczęście można wsiąść w autobus do dowolnego zakątka Indonezji.
Czytaj też: Wioska Długich Szyi. Hit czy wstyd?