W poszukiwaniu Zakopanego sprzed lat. W Tatrach nie ma zmiłuj
Dla ludzi, których czasy studenckie przypadły na lata 90. XX w. lub wcześniej, wyjazdy w góry były tak nieodlącznym elementem życia, jak egzaminy w sesji i brak pieniędzy w drugiej połowie miesiąca. Nie były to wtedy miejsca ani specjalnie oblegane, ani szczególnie kosztowne. W poszukiwaniu śladów tamtych czasów ruszam do samego serca polskich gór - Zakopanego.
20.05.2024 | aktual.: 20.05.2024 08:20
Pod wpływem obserwacji wakacyjnych zdjęć, gdzie na każdym kadrze kłębią się tłumy przypadkowych turystów, na wiele lat zrezygnowałam z wyjazdów do stolicy Tatr. Aż do maja.
Na wyprawę namówił mnie dorastający syn, zachęcony wolnymi dniami w szkole w czasie, gdy starsi koledzy piszą matury.
824 km po torach
Samochód zostaje w domu, a my, jak za dawnych czasów, wsiadamy do nocnego pociągu relcji Gdynia - Zakopane. Odjazd z Gdańska 19.48, stacja końcowa - 6.34. Za nami 824 km po torach.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Gdy wysiadamy wczesnym rankiem, na peronie uderza nas to samo ostre powietrze, które pamiętam z dawnych czasów. Nadal nie wiem, czy to zasługa innego niż nad morzem klimatu, czy kontrastu z duchotą w pociągu.
Zakopane budzi się powoli
Przed godz. 7 rano Zakopane jeszcze śpi. Delektuję się ciszą i pustkami na Krupówkach. Na śniadanie o tej porze nie ma co liczyć, a kanapek ze sobą nie mamy, więc wpadamy na "szalony" pomysł, żeby wybrać się na Gubałówkę.
Gdy docieramy do stacji kolejki, okazuje się, że pierwszy wagonik odjeżdża o 9. Szkoda czekać dwie godziny - ruszamy piechotą. Z plecakami - ale co tam, przecież to taka "mała górka". Idziemy szlakiem "krajobrazowym", czyli nie pod linią kolejki, ale bokiem.
Trudno powidzieć, czy to Gubałówka nie jest taką niewinną górką, jak ją zapamiętałam, czy to 11 godzin w pociągu zrobiło swoje, a może po prostu mam parę lat i kilogramów więcej niż w studenckich czasach - dość że ten "spacer" zajmuje nam grubo ponad godzinę i skutecznie przypomina mi, że w Tatrach nie ma zmiłuj.
Za to widoki - obłędne. Majowa zieleń trawy jest jaskrawa jak nigdy, panorama Tatr, którą mamy za plecami, z każdym metrem w górę robi się zoraz piękniejsza, stada owiec pasą się jak na najbardziej sielankowym z obrazków, a kiedy się do nich zbliżamy, łaszą się prawie jak wielkie, kudłate psy. Nic więc dziwnego, że co kilkadziesiąt minut przysiadamy, żeby po prostu popatrzeć i posłuchać odgłosów natury.
Na szczycie Gubałówki czeka nas zasłużone śniadanie. Najlepsze na świecie, bo z widokiem, o jaki trudno gdziekolwiek indziej. Choć jeśli zapytacie mnie, co dostaliśmy na talerzach, chyba nie będę potrafiła odpowiedzieć...
Wille z duszą, czyli Zakopane sprzed wieku
Po powrocie do Zakopanego ruszamy do miejsca, które zarezerwowaliśmy na nocleg. Jest oddalone od centrum o ok. 2 km i znajduje się w starej dzielnicy miasta. Antałówka pełna jest zabytkowych willi z początku XX w., a w sąsiedztwie miejsca, które wybraliśmy, znajduje się jedna z najsłynniejszych - "Witkiewiczówka", gdzie Witkacy mieszkał i tworzył przez dziewięć przedwojennych lat.
Klimat tej okolicy jest niepowtarzalny. Z balkonu widać Giewont, podłoga lekko skrzypi, a wieczorem usypiają nas ptaki, które o zmierzchu wykonują swoje najpiękniejsze trele.
Krupówki są dla nas łaskawe
Ale wróćmy na Krupówki, które wiele osób traktuje jak serce Zakopanego. W drugim tygodniu maja są dla nas łaskawe, bo ludzi jest oczywiście wielu, ale nie ma tłumów. W piątkowy wieczór z niemal każdej karczmy i gospody dociera do nas góralska muzyka na żywo, w bardzo różnych wydaniach i aranżacjach.
Ceny w niektórych miejscach mogą zwalić z nóg, ale generalnie nie ma problemu, żeby znaleźć obiad czy raczej obiadokolację w cenie 39 zł (zupa plus drugie danie). Wszystko zależy od tego, czy chce nam się przejść deptakiem i porównać stawki.
Oscypki można kupić na każdym kroku. Stoiska z regionalnymi przysmakami wzdłuż całych Krupówek ustawione są co 50 m. Ceny ujednolicone: mały oscypek 2,5 zł, duży 12 zł.
Język polski słyszymy najrzadziej
Gdy spacerujemy ulicą, język polski jest językiem, który chyba najrzadziej słyszymy u przechodniów. Słychać angielski, niemiecki, czeski i słowacki, rosyjski, ukraiński oraz w dużych ilościach litewski.
Moje podejrzenie, że wyjątkowo często słyszany litewski jest rzeczywiście tym językiem, za jaki go uznałam, potwierdza kolejny dzień, kiedy wybieramy się do Morskiego Oka. Parking na Palenicy Białczańskiej to prawdziwa skarbnica wiedzy na temat nacji, które odwiedzają Tatry.
Polskie tablice rejestracyjne są tu w mniejszości. Litewskie królują, bardzo dużo jest czeskich i słowackich, co zrozumiałe z racji bliskości naszych państw. Ale - co ciekawe - mnóstwo jest także blach z Ukrainy oraz ze Szwajcarii i Austrii. "Ciekawe, co takiego jest w naszych górach, czego Szwajcarzy i Austriacy nie mają u siebie?" - myślę.
Gdy ruszamy na asfaltowy szlak, przez osiem kilometrów słyszymy języki właścicieli samochodów z parkingu, a do nich dołączają się także języki Dalekiego Wschodu - ci goście dotarli na szlak autokarami i busikami. Można poczuć odrobinę dumy, że ludzie z tak różnych stron przyjechali, żeby zobaczyć nasz cud natury.
Gdy docieramy do schroniska nad Morskim Okiem, powracają studenckie klimaty. Wnętrze na pierwszy rzut oka zupełnie się nie zmieniło. Boazeria z ciemnego drewna, lekki półmrok w głównej sali i herbata, której smak trudno porównać z czymkolwiek na świecie.
Czytaj także: Spór o Nosal trwa. Ekolodzy nie dają za wygraną
Dziewczyny z socialmediów
Ludzi jest sporo, ale nie ma tłumów. Niektórzy wyciągają z plecaków kanapki, inni zamawiają jedzenie w schronisku. Siadamy na ławie przed drewnianym budynkiem i podobnie jak wielu innych turystów, przyglądamy się młodym dziewczynom, które w sposób spektakularny i mocno zwracający uwagę nagrywają filmiki do mediów społecznościowych.
Jedne rozczesują długie włosy, żeby "romantycznie" powiewały na wietrze, inne siadają w wymyślnych pozach na barierkach ogrodzenia, jeszcze inne wykonują dziwny układ choreograficzny z Tatrami w tle, który powtarzają w nieskończoność, bo ciągle ktoś im wchodzi w kadr. Dużo się dzieje.
Maj, ale śniegu jest jeszcze dużo
Nad samym Morskim Okiem leży jeszcze pełno śniegu. Podobnie na szlakach powyżej jeziora. Przez lornetkę obserwujemy pięcioosobową grupę, która próbuje nie ześlizgnąć się z wielkiego, śnieżnego jęzora gdzieś na szlaku prowadzącym na Rysy. Po jakimś czasie turyści znikają nam z oczu, a właściwie sprzed lornetki. Wierzymy, że szczęśliwie dotarli na nieośnieżoną część szlaku.
Nawet jeśli w Tatrach trudno dziś o samotność, góry niezmiennie potrafią zachwycić i onieśmielić. Nawet na tych najbardziej popularnych szlakach udaje się złapać takie chwile, gdy idziemy sami, nie widząc przed sobą ani za sobą żadnego człowieka. I dla tych momentów warto przemierzyć całą Polskę.