Wyprawa, której nie zapomnisz do końca życia. Morze traw i koncert na tysiąc ptaków
Przywykliśmy do opinii, że Bieszczady najpiękniejsze są jesienią. Owszem, są piękne, ale najwięcej uroku mają w czerwcu, kiedy zielenią się różnymi odcieniami i wybuchają kwiatami we wszystkich kolorach świata. Polecam ten czas. Morza zielonych traw i kwiatów falujących na wietrze nie zapomina się do końca życia.
Kierunek Wołosate
Był przepiękny czerwcowy poranek, zapowiadający wspaniałą pogodę i widoczność, a więc idealny dzień na zdobycie Tarnicy – 1346 m n.p.m. - najwyższego ze szczytów polskiej części Bieszczad. Z Soliny do Wołosatego, gdzie zaplanowałem początek i koniec wycieczki, blisko nie jest, więc trzeba wyjechać wcześnie rano.
Wielka Obwodnica Bieszczadzka zaprowadziła mnie do Ustrzyk Górnych, skąd podniszczonym asfaltowym traktem dojechałem na parking pod Tarnicą w Wołosatem. Wieś, a właściwie to, co z niej zostało, jest bramą do najpiękniejszej, najdzikszej i najbardziej odległej części polskich Bieszczad. Miejsce na końcu świata z perspektywy mieszczucha z centralnej Polski.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sztuka podróżowania - DS7
Wołosate było kiedyś jedną z najbardziej ludnych wsi w regionie. Pozostał pagórek z podmurówką cerkwi i kilkoma żeliwnymi krzyżami. Parking i przystanek w Wołosatem znajdują się w sąsiedztwie wejścia do Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
Od początku lub od końca
W drewnianej budce kupiłem bilet wstępu do parku narodowego. Większość turystów obok budki wchodzi na niebieski szlak prowadzący bezpośrednio pod Tarnicę. Mój plan był ambitniejszy. Najpierw szlakiem czerwonym, ostatnim lub, jak kto woli, pierwszym fragmentem Głównego Szlaku Beskidzkiego, a dopiero na końcu zejście tym najbardziej popularnym.
Niespiesznie podążyłem doliną Wołosatego przez wieś, której nie ma. Po lewej stronie drogi za towarzysza miałem potężny masyw Tarnicy. To jedna z najbardziej charakterystycznych bieszczadzkich połonin. Jej kształtu nie można pomylić z żadną inną górą.
Asfaltowa droga wśród łąk wydawała się nie mieć końca. Niemal pod samą granicą leży rozwidlenie. Szlak skręca w lewe odgałęzienie. W prawo prowadzi do granicy przez szeroki, betonowy most nad Wołosatką droga ku niedalekiej przełęczy Beskid, leżącej na granicy polsko-ukraińskiej pomiędzy szczytami Menczyła i Czeremchy. Kiedyś były plany utworzenia tutaj przejścia granicznego.
Szeroki, betonowy most z granitowymi krawężnikami nad maleńkim potokiem miał znaczenie strategiczne. Tędy miały wjeżdżać do Polski radzieckie transporty i zaopatrzenie wojsk na front III wojny światowej z NATO.
Po chwili most został w dole, a stary górski trakt poprowadził mnie, łagodnie wspinając się na brzegi doliny ku widocznym w oddali szczytom. Kiedyś jeździły tędy samochody, bo pozostały zardzewiałe znaki drogowe, bariery i słupki przy krawędzi oraz leżący jeszcze na kilku odcinkach asfalt. Trakt łączył Wołosate z leżącymi w dolinie Sanu Bukowcem i Beniową.
W pewnym miejscu droga opuszcza dolinę Wołosatki i zaczyna jeszcze ostrzej piąć się zboczem. Prostymi, silnie nachylonymi odcinkami, przerywanymi co pewien czas zakrętami, szybko nabierałem wysokości. W prześwitach pomiędzy drzewami widać było już bliski grzbiet Połoniny Bukowskiej.
Długa, ostatnia prosta już łagodniej wyprowadziła mnie na otwarte przestrzenie łąk w pobliżu przełęczy w sąsiedztwie granicy polsko-ukraińskiej. Podobno niegdyś radzieccy pogranicznicy robili tutaj naloty na turystów, oskarżając ich o nielegalne przekraczanie granicy.
Przez Połoninę Bukowską
Połoniny to bieszczadzki fenomen. Zastępują piętro lasów regla górnego. W innych pasmach Beskidów na tej wysokości szumi górnoreglowy las, a w Bieszczadach są naturalne łąki pełne rzadkich gatunków roślin i związanego z nimi świata owadów. Ochrona unikalnego ekosystemu połonin była jedną z przyczyn utworzenia Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
Co jakiś czas spod ziemi pośród łąk wyzierają groźnie spękane skały. Największe z nich tworzą potężne progi z kilkumetrowymi urwiskami. Wychodnie skał sterczących pod kątem w różnych kierunkach sprawiają wrażenie ruchu. Wydaje się, że szczyt na naszych oczach nabiera dopiero kształtu. Zwietrzałe skały wnoszą do tego spokojnego krajobrazu łagodnych, trawiastych stoków niepokój i dynamikę. Nabierają niemal demonicznych cech. Wydaje się, że szczyty niczym psy w chwili ataku pokazują swe zęby, chcąc ukąsić każdego, kto śmie wtargnąć na ich teren.
Ze ścieżki roztaczają się wspaniałe widoki w kierunku leżących już po ukraińskiej stronie bieszczadzkich szczytów z najwyższym i charakterystycznym Pikujem – 1408 m n.p.m. - najwyższym w całych Bieszczadach.
Na stożkowatym wierzchołku Halicza wznosi się charakterystyczny stalowy krzyż, o którym krąży opowieść, że upamiętnia ofiary egzekucji UPA, ale to nieprawda. Rozpościera się stąd widok na lasy w dolinie Sanu, a po przeciwnej stronie na tzw. gniazdo Tarnicy.
Ptasia filharmonia
Za Haliczem szlak schodzi łagodnie na zbocza Kopy Bukowskiej i Krzemienia. Kiedyś biegł grzbietem, ale ze względu na ochronę przyrody poprowadzono go trawersem niżej.
Na wiosnę, czyli w wysokich partiach Bieszczadów dopiero w czerwcu, rozbrzmiewają chórem tysiące ptaków, których śpiew niesie się wysoko po stokach Krzemienia i leżącej po przeciwnej stronie majestatycznej Tarnicy. Dolina i szczyty tworzą rodzaj amfiteatru, a turyści na ścieżce są jakby na widowni i mogą wygodnie usiąść na wystających wśród traw kamieniach, niczym w lożach. To jeden z fenomenów Bieszczadów. Nie tylko dla szczytów i widoków, ale też dla wysłuchania tego niezwykłego ptasiego koncertu warto tutaj przyjechać. Ten czerwcowy, którego stałem się uczestnikiem, był wyśmienity.
Korona zdobyta
Wreszcie dochodzę do Przełęczy Tarnickiej, nazywanej Goprowską, co zawdzięcza sezonowemu posterunkowi GOPR, czuwającego nad bezpieczeństwem turystów. Teraz ostre podejście pod Tarnicę.
Pod kopułą znajduje się jeszcze obszerne siodełko pomiędzy Tarnicą a Tarniczką z ławkami dla utrudzonych turystów. Stąd na szeroką kopułę szczytu prowadzi dojście w kolorze żółtym. Na szczycie Tarnicy postawiono w 1987 r. stalowy krzyż na pamiątkę zdobycia szczytu w 1953 r. przez księdza Karola Wojtyłę. Z wierzchołka roztacza się imponująca górska panorama.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy
Przed zejściem w dolinę a po opuszczeniu lasu czeka jeszcze jedna niespodzianka. To przepiękne łąki, na których kiedyś pasły się owce i bydło mieszkańców Wołosatego. W ten sposób historia wycieczki zatoczyła pełen krąg. Znalazłem się z powrotem przy drewnianej budce z kasą.
– Co tak długo – zaczepił mnie bileter.
Powiedziałem, jak szedłem. Zdziwił się. Osiem godzin górskiej wyprawy, a niektórzy załatwiają to w cztery i pół godziny. Mój wariant jednak pozwolił poznać za jednym zamachem wszystkie najatrakcyjniejsze, najdalsze, a jednocześnie najwyższe wierzchołki polskich Bieszczad.