Zimowy wypoczynek w PRL-u. Buty z dziurą na łyżwy i "deptacze" zamiast ratraków
"Kiedyś to były zimy" - wspominają nasze babcie. I trudno odmówić im racji. Choć w PRL-u wielu rzeczy brakowało, to śnieg i mróz nie były reglamentowane.
Ograniczenia zimowych atrakcji nie było zwłaszcza w 1978 r., kiedy pod koniec grudnia dotarły nad Polskę masy lodowatego powietrza znad Skandynawii. Słupki rtęci pokazywały -25 st. C, a wiatr wiał jak szalony, przez co nawet w grubym kożuchu nie było warunków cieplarnianych.
"Zima stulecia", bo tak ją nazwano, pokrzyżowała sylwestrowe plany Polaków, wyziębiła kaloryfery i odcięła dostawy prądu, unieruchomiła autobusy i tramwaje. 2 stycznia na ulicach w centralnej Polsce leżało 30 cm śniegu, a na Wybrzeżu nasypało na pół metra. Ludzie poruszali się w tunelach wykopanych w białym puchu.
O tym, że sytuacja nie była zabawna, może świadczyć fakt, iż na tory i drogi skierowano wojsko wyposażone w ciężki sprzęt, m.in. czołgi (tylko potężne gąsiennice mogły sobie poradzić ze zmrożonymi zaspami). W ówczesnym województwie gdańskim ogłoszono nawet stan klęski żywiołowej. Na szczęście zmagania z żywiołem długo nie trwały, bo już 6 stycznia zima stulecia postanowiła złagodnieć i powędrowała dalej.
A ludzie, po ocknięciu się z niespodziewanego spotkania z "białą furiatką", ponownie wrócili do funkcjonowania w rzeczywistości, w której – bez względu na warunki pogodowe – "dostawy nie dojeżdżały". Pozostawało czekać do ferii i wyjazdów na zimowiska organizowane przez zakłady pracy. To w PRL-u była najpopularniejsza forma grudniowo-styczniowo-lutowego wypoczynku; oczywiście oczekiwać jej mogli ci, którzy się na zimowiska zakładowe załapali.
Moda na stoku rządziła się swoimi prawami
Gdzie się wówczas jeździło? W Polskę się jeździło, a jakże. Królowały oczywiście Tatry, Beskidy, Bieszczady. W tamtejszych ośrodkach narciarskich ze świecą można było szukać wypożyczalni sprzętu sportowego. Jeśli nie miało się rodziny z "wielkiego świata", która by narty przysłała, można było je zdobyć np. w dużych miastach, ale trzeba było zainteresować się tematem ze sporym wyprzedzeniem. Najczęściej więc korzystało się z wypożyczalni przy zakładach pracy. A cóż to była za jakość! Drewno, tektura i rozwarstwianie. Mimo to, troska o wypożyczone dechy była większa niż o własne ciało.
Jak opisuje Paweł Smoleński w tekście "W kolejce do kolejki": "Były (...) drewniane beskidy i wierchy, najczęściej bodaj w kolorze czerwonym, a mistrzowie stoku oraz szpanerzy kupowali ponoć najlepsze i najdroższe Rysy z intrygującymi napisami w rodzaju: Special, Zjazd albo Hickory. To ostatnie słowo miało oznaczać, że narty wyprodukowano z drewna orzesznika sprowadzanego z Ameryki. Wszystkie te modele pochodziły ze stojącej tuż przy szosie Nowy Targ - Zakopane fabryki w Szaflarach, krajowego monopolisty w produkcji nart, który w szczytowej formie wytwarzał ok. 200 tys. par rocznie". Z czasem do oferty weszły też słynne narty Jantar, które mimo niemałej wagi dla wielu były szczytem marzeń.
Skompletowanie stroju narciarskiego było nie lada wyzwaniem, więc moda na stoku rządziła się swoimi prawami. Królowały wełniane swetry i czapki, dopiero pod koniec lat 70. zaczęła się na stokach przygoda z ortalionem. Na nos gogle Tatry, na nogi wiązane buty Fabos lub kolorowe Kasprowe i już było się gotowym do jazdy. Najlepsze stroje i kombinezony można było dostać w sklepach górniczych na specjalnie oznaczone kartki. Te z symbolem "G" otrzymywali jednak tylko pracownicy kopalni, więc nie wszystkim piękny wygląd na stoku był dany.
Ludzkie ratraki dawały radę
O sztucznym śniegu można było tylko pomarzyć, ale naturalnego białego puchu nie brakowało, kto miał więc cierpliwość stać w kolejkach, mógł jeździć do nocy od rana. No właśnie, kolejki do wyciągów to temat na osobną rozprawę, bo chętnych do szusowania było wielu, a wydajność wyciągów w ówczesnych ośrodkach na kolana nie powalała. Jeśli ktoś nie miał wystarczająco dużo motywacji, by zerwać się przed świtem i ustawić w kolejce o 5 rano, musiał wspomagać się innymi metodami. Tych do wyboru było kilka:
- łapówka - skuteczna, chętnie stosowana;
- marsz pod górę na własnych nogach - doskonała rozgrzewka przed zjazdem;
- skorzystanie z usług koników, którzy zazwyczaj stali przy wejściach na stacje lub przechadzali się pomiędzy uwięzionymi w kolejkach nieszczęśnikami.
Nic dziwnego, że narciarze są jedną z niewielu grup, które dobrze wspominają stan wojenny - na stokach były luzy, bo towarzystwo z Warszawy nie dotarło.
Ferie w mieście
Kto się nie załapał na zakładowe zimowisko, miał do dyspozycji telewizor w mieszkaniu i bogaty program ówczesnych stacji, na czele oczywiście z "Teleferiami". Ci, którzy decydowali się na wypoczynek aktywny, biegli do pobliskich parków, by pojeździć na sankach. Modele? Od metalowych, przez półmetalowe po drewniane z często nierównymi płozami. Jak wspomina dziennikarz Radia Szczecin, Jacek Rujna, płoza musiała być posmarowana woskiem ze świecy, pozycja koniecznie na brzuchu i dopiero wtedy można było szaleć: "na zabój, prosto albo slalomem między drzewami".
Gdy znudziły się sanki, trzeba było wyruszyć na poszukiwanie zamarzniętych kałuż, jeziorek lub stawów (lodowisko na boisku polanym wodą to był prawdziwy luksus). Dobrze było mieć w okolicy wypożyczalnię łyżew - gdy założyło się na stopy "figurówki", było to szczęście nad szczęściami. Jak pisze Jacek Rujna: "Podczas ferii zimowych, ale nie tylko, łyżwy wypożyczało wszystko, co miało dwie nogi. Na łyżwach widziano proboszcza i sekretarza partii. Aptekarkę i nauczyciela. No i oczywiście nas – uczniów podstawówek".
Gorzej, jeśli wypożyczalni w okolicy nie było (sytuacja często spotykana). Wtedy człowiek był zmuszony, by zainwestować w buty ze specjalnymi dziurami okutymi metalem. Do takich trzewików dokupowało się łyżwy (w jednym rozmiarze), które - co znów dosadnie opisuje Rujna - "mocowało się dzięki dziurze w obcasie i dokręcało specjalnym kluczykiem sprzedawanym w pakiecie. Kluczyk zresztą trzeba było nosić w kieszeni, bo mocowanie raz po raz zawodziło, a łyżwa spadała z buta". Takie drobiazgi w ślizganiu jednak nikomu nie przeszkadzały. A mecze hokeja były godne zapamiętania.
Jeśli chcecie zobaczyć lub przypomnieć sobie, jak to wyglądało, koniecznie zerknijcie na fragment "Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego" z 1970 r. Kreatywność mieszkańców stolicy nie znała granic. Ci na Moczydle jeździli nawet na nartach.