Somalia. "Każda biała twarz jest potencjalnym bankomatem"
Somalia jest jednym z siedmiu najniebezpieczniejszych krajów. Od lat toczą się w niej wojny domowe, ludność terroryzuje organizacja Asz-Szabab. Biały człowiek jest cenny, a somalijski mężczyzna pogrąża się w narkotykowym otępieniu.
Urszula Abucewicz, WP: O Mogadiszu mówi się, że to miejsce zapomniane przez Boga. Co pana skłoniło, żeby wrócić do stolicy Somalii i jeszcze napisać o niej książkę pt. "Królowe Mogadiuszu"?
Paweł Smoleński: Takie miejsca są ciekawe i trzeba o nich opowiadać, bo oprócz tego, że nieszczęście nieszczęściem pogania, to można spotkać znakomitych ludzi, którzy próbują się z tym nieszczęściem mierzyć. To są Somalijczycy, ale też wielu innych angażujących się w pomoc. Pojechałem tam na zaproszenie Polskiej Akcji Humanitarnej, która działa w Mogadiszu. Nie byłoby mnie stać na taki wyjazd, bo to jest bardzo droga wyprawa.
W książce opisuje pan pewnego mężczyznę z organizacji charytatywnej, który żyjąc w Afryce, korzysta z europejskich wygód, ma klimatyzację, jest świetnie ubrany. Zestawia pan jego postać z nieszczęściem mieszkającym tam Somalijczyków.
Tego dżentelmena spotkałem w Nairobi, choć często bywał również w Mogadiszu. Nie jest to na pewno przedstawiciel Polskiej Akcji Humanitarnej.
Choć oczywiście istnieje coś takiego jak przemysł humanitarny, który powstał nie tylko po to, żeby zrobić coś dobrego, ale żeby na tym zarabiać. Jest kasta ludzi, a to zaczepionych w Organizacji Narodów Zjednoczonych, a to w UNICEF-ie i pewnie w wielu innych organizacjach, którzy uważają, że to bardzo dobry sposób na życie. Trzeba się wprawdzie napatrzeć na ludzką tragedię, ale jak dobrze płacą, to można to znieść.
Są tacy ludzie. Bezsprzecznie są. Ale to nie zmienia sensu pomocy humanitarnej i nie jest powodem, żeby nie wspierać Somalijczyków czy ludzi w innych krajach, gdy spada na nich głód, powodzie, lub gdy doświadczają wojny.
Aż 40 proc. darów z pomocy humanitarnej "gubi się", nie trafia do osób potrzebujących pomocy, dary są przedmiotem handlu na tzw. czarnym rynku.
Gdy jedzenie jest towarem najwyższej wartości, to ludzie będą próbowali za wszelką cenę je zdobyć, aby potem sprzedać je z zyskiem. I nieważne w jaki sposób dociera ono do Somalii.
Napisano również wiele książek, bardzo dobrych, dociekliwych, śledczych, które pokazują, jak wiele pieniędzy ofiarowanych przez obywateli czy darowanych przez rządy, organizacje charytatywne potrafią wydać, żeby ich wewnętrzne mechanizmy jakoś się smarowały.
Co zrobić? Nie wiem, jak to inaczej zorganizować. Trzeba mieć wielką wiedzę, żeby być dobrym pracownikiem organizacji humanitarnej. Nam się wydaje, że weźmiemy trzy worki ryżu, pięć butelek oleju, staniemy gdzieś na rogu i rozdamy potrzebującym, ale to nie na tym polega.
Opisuje pan Mogadiszu jako miasto kontrastów. Porusza się pan opancerzoną kolumną, mieszka w luksusowym hotelu Peace Hotel, je homary. A wokół panuje głód i nędza.
Nie, to nie jest luksusowy hotel. Podejrzewam, że nikt nie chciałby spędzić w nim wakacji. Obskurne pokoje, cieknąca z kranów woda, zagrzybione krany itd. Takie są tam standardy. Hotel Baszira [tak ma na imię właściciel Peace Hotel – przypis red.] ma tylko jedną zaletę. Jest tam bezpiecznie, albo względnie bezpiecznie. Nie podejrzewam, żeby w Mogadiszu było więcej pokoi o wiele wyższym standardzie. Nie wydaje mi się.
Do Baszira przyjeżdżają zarówno członkowie Polskiej Akcji Humanitarnej, jak i dziennikarze, spotykają się u niego somalijscy politycy i działacze społeczni, dlatego że nie trzeba się obawiać, że może tam wybuchnąć bomba i to jest absolutnie podstawowa zaleta. A to, że akurat tamtejszy kucharz dobrze gotuje, to fantastycznie. Mógłby gotować gorzej.
Ale tu przecież nie o to chodzi, że kucharz dobrze gotuje, ale że jest co na tym stole postawić, bo w menu hotelowym jest tuńczyk, gulasz z wielbłąda, homary.
Tak, takie potrawy rzeczywiście można zamówić w restauracji hotelowej. To pokazuje dwie rzeczy. Po pierwsze, gdyby w Somalii był względny spokój, to mogłoby być wszystko. A po drugie, i to na dzisiejsze warunki jest ważniejsze, że można kupić wszystko, gdy tylko ma się pieniądze.
Ocean Indyjski i Morze Czerwone, które oblewają Somalię są szalenie bogate w ryby. Tuńczyki łowi się niemalże jak w Polsce płotki. Homary? Somalijczycy takich robali nie jedzą.
Wystarczy choćby porównać budżet somalijskiej rodziny z tym, co ja miałem w kieszeni. Dzienny budżet to 2 dolary, a może nawet mniej. To co można za taką kwotę kupić? Nawet w tak nędznym kraju, gdzie dolar w przeliczeniu na jedzenie ma niebotycznie wyższą wartość. Gdy ma się dziennie tych dolarów 30 czy 50, to wtedy te problemy radykalnie się zmniejszają.
Najlepszym przykładem jest dostęp do alkoholu. W Somalii panuje prawo islamskie, więc obowiązuje zakaz spożywania wszelkich trunków, ale jeżeli ktoś chce kupić butelkę albo dwie, to jest to tylko i wyłącznie kwestia odpowiednich ludzi i pieniędzy i niczego więcej. Dlaczego? Bo przemyt jest i był zawsze. W czasach prohibicji w USA ludzie upijali się na potęgę. Jedyne, co zaprzątało ich głowę, to, czy mają w kieszeni dolary.
A poruszanie się po mieście opancerzonym autem? Biały człowiek ma swoją cenę?
Poza tym, że Somalia "słynie" z głodu i nędzy, zarazy, cholery i jeszcze innych chorób – to "słynie" z porwań, czy to pojedynczych osób, czy to wielkich tankowców na morzu. Każda biała twarz jest potencjalnym bankomatem. Wysokość okupu zależy od porywających i porwanego. Od kilkuset tysięcy do pół miliona dolarów.
Pół miliona dolarów. Niezła sumka.
To oczywiście kwota wzięta z głowy. Wszystko zależy od tego, kto kim jest, z jakiego kraju pochodzi, jaką firmę czy instytucję reprezentuje, wreszcie na samym końcu – ile można za niego dać.
Do tego jeszcze cena wzrasta, gdy biały człowiek zostaje przekazany w obce ręce. Nagle jego cena automatycznie wzrasta do pół miliona. Ale też Somalijczycy zdają sobie sprawę, że ludzie, za których można żądać okupu, to nie jest towar, który leży na każdym straganie. To jest towar deficytowy.
Inną kwestią są porwania statków. Somalijscy piraci za zwolnienie jakiegoś tankowca potrafią żądać ciężkich milionów dolarów.
Mówi pan, że wszystko jest kwestią pieniędzy, ale jak czytam pana książkę, to jednak mam wrażenie, że najbardziej dotkliwy jest głód i natura nieprzyjazna człowiekowi.
Pieniędzy się nie zje, ale można za nie kupić coś do zjedzenia, zrealizować jakieś przedsięwzięcie. Oczywiście, że natura jest tu nieprzyjazna człowiekowi. Takie zjawiska jak susza czy powodzie, występują tu zawsze razem. Dookoła tylko piasek i w morzu woda, która się nijak nie przydaje. I to jest ta udręka podstawowa, z której wszystko wynika, bo susza, brak wody, głód, był gościem codziennym w Somalii przez wieki i nie doprowadzał do takich sytuacji, jakie tam dzisiaj możemy obserwować. Musi być coś jeszcze. Tym czymś jest wojna. To jest najstraszniejsza rzecz, jaka może się przytrafić każdemu krajowi.
Kiedyś Somalia była włoską kolonią. Dziś trudno uwierzyć, że rejon ten był pokryty siatką kanałów irygacyjnych i śluz. To wszystko szlag trafił, no bo jak do ciebie strzelają, to uciekasz. Nie zajmujesz się tym, żeby kanał nie przeciekał albo nie zarastał sitowiem.
Wojny domowe od lat nękają Somalię. Ale najgorsza jest organizacja Asz-Szabab, która terroryzuje lokalną ludność.
To są bandyci, rzezimieszki, faceci, którzy zaprzęgli religię do tego, żeby wytłumaczyć ludziom jak mają żyć. Organizacja islamistyczna, nie islamska, czyli odłam politycznego, radykalnego islamu. Niestety każda religia ma to do siebie, że ma szalenie proste, a przez to łatwo przyswajalne recepty.
Poza tym, jak ma się karabin, często oznacza to, że ma się pieniądze. A jeżeli bierze się kogoś w charakterze półniewolnika, żeby został żołnierzem, to jeszcze trzeba go nakarmić. W kraju, w którym trudno o jedzenie, w którym ludzie jedzą raz dziennie, a czasami nie jedzą w ogóle i tysiącami mrą z głodu – to jest to rzecz absolutnie podstawowa i taka po którą warto się schylić. Oni robią tyle złego, że aż trudno sobie wyobrazić. Ale mają środki, żeby to czynić.
To jest organizacja powiązana z Al Kaidą?
Gdy w 1993 r. w Mogadiszu doszło do bitwy somalijskich bojówek z amerykańskimi mariners, o czym opowiada film Ridleya Scotta "Blackhawk down", akcję Asz-Szabab przypisywał sobie nawet Osama bin Laden. Wydawał komunikaty, że to Al Kaida strąciła helikoptery amerykańskie, że wygrała bitwę z niewiernymi w Mogadiszu. Tymczasem to byli Somalijczycy, którzy wtedy z Al Kaidą nie mieli nic wspólnego. Później Asz-Szabab uznał zwierzchność Bin Ladena, a gdy jego organizacja była już na wykończeniu – złożył hołd lenny Państwu Islamskiemu.
Kobiety są bardzo dzielne w Somalii, plotą koszyki z worków wygrzebanych z wysypiska śmieci, opiekują się dziećmi, walczą o przeżycie. Maria Wojtanek z Polskiej Akcji Humanitarnej powiedziała, że kobiety są światłem tego kraju. Ich siła, determinacja i pracowitość zrobiły na niej ogromne wrażenie.
Coś jest na rzeczy. Wbrew temu, co się mówi od stuleci, to mężczyźni są ślepą odnogą ewolucji, a nie kobiety. Nie trzeba jechać do Mogadiszu, żeby dojść do takich wniosków.
Można się odnieść chociażby do Polski z czasów przemian lat 90. Upadły PGR-y, mężczyźni pili, a kobiety ciężko zasuwały. To jest ta sama sytuacja. Ludzie tak bardzo między sobą się nie różnią. Dziewczyny w czadorach, zakwefione kobiety – mają takie same uczucia jak Europejki czy Amerykanki. Wiedzą, że jeśli jest rodzina, to trzeba o nią dbać, jeżeli ma się dzieci, to trzeba je nakarmić, ubrać, a potem je wykształcić.
To jest taki stygmat, który ciąży na kobietach i w Ameryce, i w Kanadzie, i w Somalii, i w Polsce czy w Nowej Gwinei. Facet, gdy jest normalnie, jest macho. Ale gdy nagle coś się sypie, okazuje się, że nie potrafi się odnaleźć w nowej sytuacji. W Polsce wyciąga pół litra a tam khat, robi kulkę i ładuje sobie do paszczy, żuje i mówi: "Cały świat jest przeciwko mnie. Gdybym tylko miał szansę, ale jej nie mam".
Co to jest khat?
To po polsku czuwaliszka. Krzaczki, z których obrywa się gałązki z listkami, rosną w Kenii, Somalii i Jemenie. Dają kopa, bo skład chemiczny soku z liści jest podobny do amfetaminy. Kiedyś żuło się khat, żeby było przyjemnie, to była taka używka od wielkiego dzwonu. Teraz jest niestety plagą. Daje spida i niestety działa jak każdy środek odurzający. Po jego zażyciu człowiekowi się wydaje, że świat jest bardziej kolorowy, łatwiejszy, lepszy.
W tej trudnej rzeczywistości trzeba się jakoś odnaleźć, zdobywać jedzenie i pieniądze, zapewnić podstawowe potrzeby. Somalijczycy prowadzą sklepy i punkty usługowe, ale zamiast szyldów z napisami – zdobią je graffiti czy rysunki.
Tak. Różnego rodzaju sklepy i punkty usługowe pokryte są rysunkami. Ludzie muszą się jakoś porozumiewać, a są niepiśmienni, bo analfabetyzm jest tutaj absolutną plagą.
Przez lata Somalia, która używała łacińskiego alfabetu, była na siłę arabizowana, zmieniono książki, zmieniono alfabet na arabski. Kto się nauczył, ten się nauczył, niestety większość się nie nauczyła. Jeśli się walczy o przeżycie, to trudno tracić czas na naukę czytania i pisania. Natomiast obrazek jest taką formą, która trafia do wszystkich, od dzieci po starców. Jeżeli pani sprzedaje marchewkę to maluje pani marchewkę, gdy jest pani krawcową to rysuje pani belę materiału, koszulę lub sukienkę, a gdy jest pani farmaceutką to kreśli pani fiolki z lekarstwami albo strzykawki. Jakoś trzeba tego biednego klienta, ale jednak klienta, poinformować, że jak pani zastuka do takich drzwi, to ma pani taką usługę lub taki towar, na którym pani zależy.
Baszir, właściciel hotelu, ma nadzieję, że sytuacja w Somalii się uspokoi. Czy podziela pan jego optymizm?
Bez nadziei nie da się żyć. Nie podzielam nadziei niektórych Somalijczyków. Ale życzę sobie i im, żeby to oni mieli rację.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl