Phnom Penh. Tam, gdzie ulice nie mają nazw, a chaos nabiera nowego znaczenia
"Spotkajmy się na rogu 51 i 172!" – tak umawiają się młodzi Khmerowie. Czy to Nowy Jork? Ani trochę, to porównanie nijak się ma do realiów. Numerowanie ulic to norma w Phnom Penh, stolicy Kambodży. Ze wschodu na zachód biegną parzyste, a nieparzyste z północy na południe. Niektóre mają właściwe nazwy, ale mało kto nimi operuje, a już na pewno nie kierowcy tuk-tuków.
Skąd wziął się ten system, tego dokładnie nikt nie pamięta. Faktem jest jednak, że nazwy ulic w kambodżańskiej stolicy zmieniały się często od czasów powojennych, gloryfikując co kilka dekad kogoś innego – postacie z rodziny królewskiej, francuskich wynalazców i naukowców, a później zasłużonych komunistów.
Nieidealny plan
Jedna z teorii mówi o tym, że po tragicznym w skutkach okresie rządów Czerwonych Khmerów (końcówka lat 70. XX w.), gdy miliony mieszkańców Kambodży straciło życie w wyniku czystek, poziom edukacji spadł do krytycznego. Gwałtownie obniżyła się też średnia wieku społeczeństwa, które pozbyło się większości swej inteligencji, a sam kraj pogrążony był w chaosie. Te braki w wykształceniu miały sprawić, że wiele rzeczy trzeba było odgórnie upraszczać, w tym nazwy stołecznych ulic. Dużo ludzie nie było bowiem w stanie odczytać pisanych oznaczeń.
Jak to zwykle w Azji bywa, nie wszystko wdrożono jednak idealnie. Liczby nie rosną w rozsądnej kolejności (np. po ulicy 208 jest 214, a dalej 222), jest też problem z nadawaniem numerów alejom biegnącym na skos, których nie da się osadzić w żadnej z głównych osi. Biorąc pod uwagę fakt, że stolica kraju rozwija się w ostatnich latach bardzo dynamicznie, system brnie zatem w stronę ciekawego chaosu.
Chińczycy na dzikim zachodzie
Jeśli podróżujemy z Wietnamu, to ciekawą opcją transportu do Phnom Penh jest wpłynięcie tu promem wzdłuż Mekongu. Obserwując z tej perspektywy wybrzeże stolicy można odnieść wrażenie, że oto wyrasta przed nami nowoczesna metropolia Azji, ze szklanymi wieżowcami i centrami handlowymi, których szyby błyszczą od tropikalnego słońca.
Rzut oka do internetu pokazuje jednak, że coś tutaj nie gra. Kambodża od lat figuruje na liście 10 najbiedniejszych krajów kontynentu, gdzie pojęcia takie jak demokracja czy wolność prasy nie są na porządku dziennym.
Można powiedzieć, że odwiedzając tylko Phnom Penh, z pominięciem choć kszty kambodżańskiego interioru, nie jesteśmy w stanie uzyskać pełnego obrazu kraju, który parę dekad wstecz nazywano jeszcze azjatyckim dzikim zachodem.
Niedługo po upadku rządów Czerwonych Khmerów do władzy doszła klika, która w praktyce włada Kambodżą aż do dziś. Jej główną postacią jest Hun Sen, pełniący od dekad funkcję premiera lub wicepremiera. To właśnie jego otoczenie od dekad bogaci się, grabiąc dobra naturalne kraju albo odsprzedając prawa do ich wydobycia Chińczykom.
Choć w Azji nie brakuje autokratów, to Hun Sen i jego świta przekroczyli już wiele granic ignorancji względem swoich rodaków. Będąc miejscem zamieszkania tej politycznej i finansowej świty, Phnom Penh pozornie prezentuje się zatem bogato. Ulicami przemykają tu nowoczesne SUV-y, a nieliczna kambodżańska klasa średnia spędza czas popijając bubble tea w klimatyzowanych sklepach i kinach. Co roku przybywa chińskich hoteli, restauracji i biur.
Stołeczne lotnisko posiada połączenia lotnicze z wieloma kluczowymi miastami Państwa Środka, którego mieszkańcy zainwestowali tutaj już chyba we wszystkie możliwe branże. Złośliwi śmieją się, że Kambodża stała się już na dobre kolejną chińską prowincją. Niestety jest to raczej śmiech przez łzy.
Druga strona miasta
Gdzie szukać zatem bardziej autentycznego Phnom Penh, o ile taki twór w ogóle istnieje? W ostatnich latach wiele stołecznych kwartałów wyburzono pod budowę nowej infrastruktury, a zamieszkującą w nich ludność siłą wysiedlono na przedmieścia. Tak przynajmniej miało być w teorii. W praktyce wielu z nich zostało bez dachu nad głową, a nierzadko też bez pracy lub z marnym zajęciem, które ledwie pozwala na codzienną egzystencję. Tych biedaków spotkać można często na nabrzeżu, tam gdzie wody rzeki Tonle Sap łączą się z gigantycznym nurtem Mekongu.
Sprzedają zimne napoje, gumy do żucia i papierosy na sztuki. Zagadką jest dokąd udają się po zmroku. Niektórzy wracają na drugą stronę rzeki, gdzie w praktyce miasto się kończy, a zaczynają tereny o wiejskim charakterze, inni zamieszkują dzielnice o charakterze slumsów lub śpią w nielegalnie zagospodarowanych budynkach. Tych ostatnich nie brakuje w centrum Phnom Penh, a wiele z nich pamięta erę francuskiego kolonializmu.
To dawne wille, hotele, hale targowe i kina – zabudowa z czasów, gdy miasto nieformalnie nazywano "perłą Indochin". Godnie reprezentują one drugą, historyczną stronę stolicy, choć dla większości z nich czas zatrzymał się lata wstecz.
Nikt nie dba o konserwację i upamiętnienie tej ciekawej i nostalgicznej spuścizny. Atmosferę dawnego Phnom Penh można też poczuć o świcie. Wtedy właśnie do życia budzą się wciśnięte między wąskie aleje targowiska i pomniejsze buddyjskie świątynie. Odziani w zwiewne pomarańczowe szaty mnisi ukradkiem zbierają jałmużnę, a z wielkich dymiących kotłów dochodzą zapachy świeżej kuy teav, jadanej na śniadanie zupy z nudlami.
Tutaj, w tłumie rozpoczynających pracę kierowców tuk-tuków i rozkładających swe stragany sprzedawców różności, można na chwilę zapomnieć o chińskich biznesach i poczuć się jak w starej, dobrej Azji, bez nadmiaru nowoczesnych błyskotek. Oby takie miejsca trwały na mapie Phnom Penh jak najdłużej.